Czułe słówka – czyli jak rozmawiać z ukochanym

04.12.2013

Na „Ty” – nie zawsze znaczy „po imieniu”

Nad tym, jak wygląda rozmowa z naszym partnerem, zwykle się nie zastanawiamy. Rozmawiamy ze sobą – po prostu. Tymczasem refleksja nad tą kwestią może przynieść naprawdę ciekawe i zaskakujące wnioski.

Przyznaję, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz do mojego chłopaka zwróciłam się po imieniu. Jakoś tak nie wiem… dziwnie by mi było powiedzieć do niego Marek. Tak nieswojo, nienaturalnie – czytamy na jednym z forów. Oto przykład z innego: – Nie wiedziałam, że mam z tym problem! Dopiero, kiedy musiałam zawołać mojego narzeczonego, bo nie mógł mnie znaleźć na trybunach, zorientowałam się, że nigdy nie mówię do niego po imieniu!

Brzmi niewiarygodnie? Jak się okazuje, zjawisko to występuje niezwykle często, co możemy z powodzeniem zaobserwować, chociażby śledząc rozmowę znajomych nam par (a może i na własnym przykładzie?) Ciekawostek jest więcej.

Mój mąż twierdzi, że gdy zwracam się do niego po imieniu to wie, że zbliżają się kłopoty. I rzeczywiście, robię to tylko wtedy, gdy chodzi o coś poważnego… – pisze internautka. Co więcej, nie tylko własne imię w ustach partnera może budzić strach. Zdarza się również, że to użycie imienia partnera wywołuje obawy: – Ja kiedyś panicznie bałam się mówienia po imieniu do mojego faceta i starałam się tak prowadzić rozmowy, by tego nie robić…

Bo jesteś dla mnie wszystkim

Trudno odpowiedzieć na pytanie, skąd tego rodzaju obawy. Jedno jest pewne. Jeżeli nie nauczymy się mówić do partnera po imieniu na początku związku, zmiana tego przyzwyczajenia może być niezwykle trudna. Co ciekawe pary, które nie używają swoich imion w rozmowie, niekoniecznie potrzebują zamienników w postaci ksywek czy przezwisk. Po prostu tak prowadzą rozmowę (nieświadomie!), że korzystanie z jakichkolwiek wołaczy okazuje się zupełnie zbędne.

A jednak, większość par – zarówno te, które imion swych się nie boją, jak i te, które stronią od ich używania – lubi podkreślać swoje uczucie w pieszczotliwych zwrotach. Oczywiście nie ma reguły, ale prawdopodobnie najczęściej używanym zdrobnieniem jest klasyczne „kochanie”. Zarówno ono, jak i równie popularne „skarbie”, „słońce”, „słoneczko” – świadomie bądź nie – podkreślają łączące parę uczucie i są sygnałem tego, że druga osoba wiele dla nas znaczy. Do grupy tej zaliczyć można również mniej powszechne „serce”, „serduszko”, „aniołka” czy „dzióbka”.

Mój zwierzaczku

Sporą grupę pieszczotliwych określeń stanowią te, ze świata zwierząt. Prym wiodą rzecz jasna „kotek”, „misiaczek”, „myszka”, „rybka” i „żabka”. Mniej popularne, ale spotykane, są „gołąbki”, „króliczki” „wróbelki”, „pszczółki”, „tygryski” czy „pieseczki”. Jak łatwo się domyślić wiele z nich, mimo formy męskiej, umownie zarezerwowanych jest dla kobiet.

O ile większość z nas – bez względu na to, czy uznajemy się za silną czy słabą płeć – lubi być określana słowami sugerującymi kruchość i delikatność (także: „maleńka”, malutka”, „kruszynka”), nie każdy mężczyzna chciałby usłyszeć podobne określenie z ust swojej ukochanej (nie ma co ukrywać, że pierwsze skojarzenie byłoby dla nazywanego mało korzystne). Dlatego też zdrobnienia w wersji „dla mężczyzn” często przybierają formę zgrubień: „kotek” staje się „kotem”, „miś” – „miśkiem”, a „tygrysek” – „tygrysem” (choć „pies” wydaje się być tutaj swego rodzaju wyjątkiem). W kwestii tej jednak nie ma sensu popadać w schematy. Także i my lubimy przecież zostać nazwane bardziej zdecydowanie – nie obrazimy się za „miśka”, „małą” czy „piękną”, chociaż „lala” – mogłaby już co niektórą poirytować.

W grupie określeń zarezerwowanych dla pań spotkać też można sporo kwiatków, od najprostszego „kwiatuszka” poczynając, poprzez „różyczki”, „lilijki”, „dzwoneczki” czy „stokrotki”.

Polskie rządzi

Co ciekawe, o ile w wielu dziedzinach chętnie sięgamy po zapożyczenia z innych języków, w tej zdecydowanie króluje nasz ojczysty.Rzadko słyszymy, by para zwracała się do siebie per „darling”, „honey” czy „baby”, a nawet, jeśli tak się zdarzy, dla wielu jest to sygnałem, że związek nie należy do „długostażowych” bądź para nie traktuje swojej relacji nazbyt poważnie.

Warto zauważyć, że partnerzy, którzy korzystają ze swoich imion, mają większe pole do popisu niż ci, którzy omijają je z daleka. Także samo imię można przecież zdrobnić, co w przypadku dziewczyn daje nam pieszczotliwe „Anuś”, „Aguś”, „Martuś” czy „Natuś”. W drugą stronę działa podobnie („Piotruś”, „Przemuś”, „Bartuś” czy „Miruś”), a gdy nie jest to możliwe, wówczas to powstają „Dominiczki”, „Kamilki” czy „Marcinki”. Niektóre pary tworzą też nazwy własne, które trudno zaklasyfikować do jakiejkolwiek kategorii.

Jedno jest pewne, bez względu na to, czy pieszczotliwych nazw szukać ich będziemy w ogrodzie zoologicznym czy botanicznym, warto je stosować, bo – jak twierdzą psychologowie – wiele mówią o dojrzałości naszego związku i łączących nas relacjach. No cóż, w końcu miłość niejedno ma imię…

 

fot. by tmarsee530

prOVag żel

@ śledź nas na instagramie
Ten komunikat o błędzie jest widoczny tylko dla administratorów WordPressa

Błąd: nie znaleziono kanału.

Przejdź na stronę ustawień kanału Instagramu, aby utworzyć kanał.

powrót do góry