Przepraszam, jestem niedysponowana
Nawet, jeśli należymy do tej szczęśliwszej części kobiecej społeczności, która bolesną miesiączkę zna tylko z „krwawych” opowieści, nas – kobiet, nie trzeba przekonywać, że nie są one fikcją. Bolesne menstruacje bywają czasem na tyle uciążliwe, że miesiączkująca kobieta nie jest w stanie normalnie funkcjonować.
Dopóki chodzi do szkoły ma do dyspozycji opcję, zwaną „niedysponowaniem” – rozwiązanie trafne, choć mocno niewystarczające i na pewno nie wymyślone przez kobietę. Ta bowiem zdaje sobie sprawę z faktu, że bolesna miesiączka utrudnia nie tylko sprawne wykonywanie ćwiczeń na zajęciach wychowania fizycznego, ale także koncentrację na innych przedmiotach, w przypadku których – takież ułatwienie nie obowiązuje. Jak jednak mówią – lepszy rydz niż nic. Bo jeśli chodzi o kobietę pracującą zawodowo – ani rydza ani maślaka.
Jakie rozwiązania ma do dyspozycji pracująca zawodowo kobieta, która cierpi na bolesne menstruacje? Może: albo przewidzieć swój stan i zaplanować „spędzenie miesiączki” z wyprzedzeniem – skorzystać z jednego lub kilku dni normalnego urlopu albo liczyć, że „jakoś to będzie”. A w razie, gdyby jednak nie było – w ostatniej chwili skorzystać z urlopu na żądanie.
Urlop menstruacyjny funkcjonuje w kilku krajach, m.in. w Japonii, Indonezji czy Tajwanie
Oczywiście może też udać się do lekarza i poprosić o wypisanie L4, ale – nie oszukujmy się – mało która z nas pobiegnie tam z samego rana z bolącym brzuchem, skurczami, a czasami dodatkowo szeregiem innych nieprzyjemnych dolegliwości, jak nudności, wymioty czy biegunka. Co więc robimy? Biegniemy – tyle że do pracy. Z zapasem leków przeciwbólowych w torebce. Szczególnie w przypadku, gdy nie jesteśmy zatrudnione na umowę o pracę, bo wówczas o urlopie – możemy co najwyżej pomarzyć.
Menstruacyjny poproszę
Taki stan rzeczy wydaje się nie do pomyślenia jednej z lekarek z Londynu, dr Gedis Grudzinskas, która mocno optuje za wprowadzeniem tzw. urlopu menstruacyjnego dla wszystkich kobiet. Rozwiązanie miałoby polegać na zwiększeniu pracownicom puli urlopu o 1 do 2 dni wolnego miesięcznie, właśnie z powodu menstruacji. Niestety, argumentów przeciw temu rozwiązaniu znaleziono już wystarczająco dużo, by sprawę powoli wyciszyć. Zaczynamy wyliczanie?
- Kobiety, borykające się z problemem bolesnych miesiączek stanowią mniejszy odsetek niż te, które menstruację przechodzą bezboleśnie bądź zmagają się co najwyżej z lekkimi dolegliwościami.
- Po drugie – zdaniem specjalistów, bolesne miesiączki to problem w większej części dziewczyn młodych – uczęszczających do szkoły i na studia. Z czasem powoli się regulują i stają mniej bolesne (jak wiemy, nie jest to wcale regułą).
- Po trzecie, praca pracy nierówna. O ile ta, wymagająca pozostawania na nogach przez 12 godzin rzeczywiście może się wydawać trudna w „te dni”, o tyle siedzenie przed komputerem wydaje się nastręczać znacznie mniej problemów – z herbatką miętową pod ręką i termoforem na brzuchu naprawdę da się przeżyć.
Jak więc sprawę mieliby rozwiązywać pracodawcy? Szczególnie ci, w których firmie kobiety zajmują różne stanowiska – te bardziej i mniej obciążające fizycznie? Zbyt dużo problemów, prawda? Lepiej pozostawić kobiety z ich własnym i pozwolić sobie radzić po swojemu. W końcu wolny wybór – ponad wszystko!
Przeciwko kobietom?
No a poza tym – wiele kobiet z pewnością nie korzystałoby z tego przywileju, ponieważ branie wolnego na menstruację wydawało by się im krępujące (a co w tym krępującego?) Dodatkowo, w jakimś stopniu zdradzałoby to pewne fakty, na temat ich życia seksualnego. Trudno ukrywać, że w czasie stosowania antykoncepcji hormonalnej kobieta nie ma miesiączki, ale krwawienie z odstawienia, które raczej nie nastręcza nam szczególnych problemów. Zwykle jest znacznie krótsze, mniej obfite i co najważniejsze – zdecydowanie mniej uciążliwe niż typowa menstruacja. Skoro pracownica cierpi w czasie miesiączki, pewnie korzysta z prezerwatyw. A może stosuje NPR?
Nie każda kobieta chciałaby, by jej życie seksualne było analizowane przez współpracowników
Nie można też wykluczyć, że z czasem menstruacja urosłaby do problemu na miarę ciąży i macierzyństwa i tylko zaszkodziłaby kobietom. Pracodawcy mogliby uznać ich zatrudnianie za mniej opłacalne, bo korzystałyby przecież z większej liczby dni wolnych niż mężczyźni. Opuchnięta i zwinięta z bólu kobieta, która marzy tylko o tym, by jak najszybciej wrócić do domu, generuje za to same korzyści – zarówno dla pracodawcy, jak i własnego zdrowia, prawda?
Oczywiście zdajemy sobie sprawę z tego, że płatne menstruacyjne dawałoby spore pole do nadużyć – kobiety, których miesiączka wcale nie wykańcza, mogłyby brać wolne pod pretekstem menstruacji i w tym czasie leniuchować w domu (naprawdę byście tak robiły?).
Poza tym, trudno powiedzieć, czy takie rozwiązanie byłoby zgodne z modnym ostatnio podejściem gender. Choć jedni odczytaliby je zapewne jako milowy krok do przodu – kobiety otrzymują w końcu kolejne prawo, nie brakłoby z pewnością i takich, dla których byłby to swoisty – powrót do średniowiecza. W końcu robimy wszystko, by przekonać świat, że między kobietami i mężczyznami niemalże nie ma różnic, a „to” – co najwyżej by je podkreśliło. Grubą, czerwoną linią.
—–
Jeśli pomysł wydaje wam się jedynie kolejną mrzonką nie do zrealizowania, warto wiedzieć, że takie ułatwienie funkcjonuje już w kilku krajach, m.in. w Japonii (tzw. wolne fizjologiczne istnieje tam od lat 40. XX wieku), Indonezji czy Tajwanie. Co więcej, podobno funkcjonowało krótko także i u nas – w okresie powojennym (czy było respektowane, inna sprawa).
Czy chciałybyście, by zostało wprowadzone na nowo? I przede wszystkim – korzystałybyście z takiego przywileju?